Myślałam, że ów młody Niemiec, którego produkcje Wikipedia określa tropical house, interesuje się tylko mainstreamem, a jego głównym celem jest wejście na szczyty radiowych notowań. Myślałam, że wykonawca, który należy raczej do niszowych artystów i głównie specjalizuje się w spokojnym brzmieniu, nigdy nie przykuje uwagi. Ale stało się zupełnie inaczej, wbrew moim przypuszczeniom. Czy się cieszę? Ależ jasne, że tak. To, co powstało, jest w stanie zadowolić zarówno fanów muzyki niezależnej, jak i słuchaczy głównego nurtu. To, co powstało, wciąż gra w mojej głowie i zmusza mnie do maltretowania przycisku odtwarzania. Jeśli szukacie tanecznego remiksu utworu z pogranicza indie pop/ indie rock, doczytajcie ten post do końca i posłucajcie tego, co mam Wam do zaoferowania.
I thought that young German, who in Wikipedia is defined as a producer of tropical house, would be interested only in mainstream, and that his main aim would be going on the top of radio charts. I thought that an artist belonging to niche musicians who specialises in calm music would never attract his attention. Before that happened, I would have never predicted such a collaboration. Am I glad? Of course I am. The record I am writing about can satisfy both more demanding fans of independent music and fans of mainstream. The record I am writing about can't get out of my head and force me to maltreat the play button. If you look for a dance remix of an indie pop/ indie rock song, read this post and listen what I have to offer.
Oferuję Wam Your SoulRhodes nieco zmodyfikowane przez cieszącego się światową sławą Feliksa Jaehna. Feliksa nikomu nie muszę przedstawiać, czy słuchacie najpopularniejszych radiowych rozgłośni czy też nie, to musieliście usłyszeć przynajmniej jedną z jego produkcji - Ain't Nobody (Loves Me Better). O Rhodes raczej nie słyszeliście, chyba że jakimś szczęśliwym i cudownym trafem należycie do grona moich stałych czytelników (o ile takowe istnieje, jestem wniebowzięta na samą myśl). Na temat tego pana z Wysp Brytyjskich przeczytacie w poście z maja. Tutaj napiszę tylko cztery słowa: jego głos jest hipnotyzujący.
What I have to offer is Your Soul by Rhodes, but a little bit modified by the German DJ of a worldwide fame - Felix Jaehn. No matter whether you listen to the most popular radio stations or not, you must have heard at least one of his productions - Ain't Nobody (Loves Me Better) and that's why he doesn't have to be introduced here. It is more likely that you have never heard about Rhodes (you may have heard about him if you read my blog regularly, which I doubt... ). You can find out about him in my post written in May. Here I'm gonna write just four words: his voice is hypnotizing.
Your Soul pochodzi z debiutanckiego albumu Davida Rhodes. Jeśli już koniecznie muszę znaleźć jakiś punkt odniesienia, to powiem, że trochę (podkreślam: trochę, nie bardzo) przypomina Toma Odella. I tyle na ten temat. W oryginale jest to utwór stonowany i nieco melancholijny, z kolei w wersji Jaehna bardziej dynamiczny, szczególnie w przypadku refrenu. Gdyby tak wyglądała muzyka taneczna grana w radiu, byłoby bardzo przyzwoicie i w dobrym guście.
The track Your Soul comes from Rhodes's debut album Wishes. If I am expected to find any reference in order to characterise Rhodes for those who have never heard his music, I can tell he sounds a little bit (I'm putting emphasis on these words: a little bit, not much!) like Tom Odell. And that's all. The original version of Your Song is soft and a bit melancholic, whereas Jaehn's edition is dynamic, especially when it comes to the chorus. If dance music played on the radio sounded like Your Song remixed by the young German, it would be much more decent and tasteful.
Cieszę się, że Felix Jaehn, którego grają wszystkie komercyjne stacje i o którym pisze nawet prasa dla nastolatków, dostrzegł Rhodes. Mam nadzieję, że śladem Feliksa pójdzie więcej osób i Rhodes dotrze do większego grona słuchaczy.
I'm glad that Rhodes was noticed by Felix Jaehn, the worldwide popular DJ followed by all the mainstream radio stations and teenage press. I hope all those Felix's fans will appreciate Rhodes and get acquainted with his debut album.
Powracam po kilkudniowej przerwie. Z całego serca dziękuję za wszystkie wizyty na blogu, mam nadzieję, że Wy, do których kieruję te słowa, nie jesteście robotami, ale czytelnikami z krwi i kości. :)
I'm coming back after a short break. I'd like to thank you all from the bottom of my heart for visiting my blog within the last few days, I hope that you that I'm addressing are not robots but real readers. :)
W niedzielę wieczorem chciałoby się położyć na kanapie, wypić coś rozgrzewającego, obejrzeć film niewymagający wytężenia szarych komórek lub posłuchać muzyki pieszczącej uszy na zwieńczenie wolnego dnia. Przychodzę do Was z dźwiękami do poduszki, w które ze szczególną przyjemnością można wsłuchiwać się w długie zimowe wieczory, kiedy przed chłodem chroni Was okno, domowe ciepło i dobra muzyka.
A Sunday night is the time when we want to lay on a couch, drink something warming, watch a film that doesn't demand that we rack our brains or, instead of that, we'd like to listen to some music pleasing our ears at the end of a day-off. I'm bringing you pillow songs that can be really pleasant at long winter nights, when your only defence against the freezing cold is your window, the warmth of your place and good music.
Wykonawcami wspomnianych dźwięków do poduszki jest Brentwood Duo z Australii. W skład duetu wchodzi rudowłose rodzeństwo - Isla i Finley, którzy wzięli udział w tegorocznej edycji australijskiego X Factora. Brentwood Duo mają słabość do przerabiania popowych przebojów na lekkie folkowe granie i trzeba przyznać, że wychodzi im to doskonale. Na przesłuchaniach do X Factora zaprezentowali swoją wersję Powerful Major Lazer i już w pierwszych trzydziestu sekundach występu zachwycili zarówno jurorów, jak i publiczność. Przekonajcie się o ich talencie do tworzenia atmosfery magicznego spokoju.
The composers of the aforementioned pleasing pillow songs are Brentwood Duo from Australia. The duo consists of ginger siblings - Isla and Finely who took part in this year's edition of The X Factor AU. Brentwood Duo have a week spot for turning pop hits into light folk sound and we must admit that they're brilliant at that. During their audition for The X Factor they covered Powerful by Major Lazer and within the first 30 seconds they mesmerised not only the judges, but also the whole public. Find out about their talent for creating the atmosphere of magical stillness.
Jeśli korzystacie ze Spotify, znajdziecie tam dwie EPki Brentwood Duo z coverami, dzięki czemu nie musicie zaprzątać sobie głowy wyszukiwaniem i przełączaniem utworów na YT. Trzydzieści piosenek w wykonaniu rudowłosego rodzeństwa pomoże Wam odprężyć się o każdej porze dnia i nocy.
If you use Spotify, you can find there two EPs of Brentwood Duo with covers, thanks to which you don't have to worry about searching for songs on YT. 30 songs by the ginger siblings will help you unwind at any time of the day or night.
Poniżej trzy covery, które uznałam za najciekawsze.
These three covers I find most gripping.
Znudzeni kolędami i telewizyjnymi występami w święta? Isla i Finley przygotowali dla Was prezent świąteczny, nagrywając świąteczny kawałek z Chynną, także z australijskiego X Factora. The Christmas Song dostarcza tyle samo ciepła co rozgrzany kominek!
Are you bored with traditional Christmas carols and the TV performances? Isla and Finley prepared a Christmas gift for you - The Christmas Song recorded with Chynna, also The X Factor Australia contestant. It provides you with as much warmth as the heat from your chimney!
P,S. Podobno Isla i Finley grają na ślubach. Są jacyć chętni? Bez wątpienia rudzielce z Australii byliby najlepszą weselną kapelą!
I've heard that Isla and Finley play on weddings. Are there any people here who'd love to invite them to their wedding party? No doubt that the ginger duo from Australia would be the best wedding band ever!
P.S.2 From now on I'd like to successfully write in both Polish and English (and I hope I'll manage to translate the previous posts that haven't been translated yet). My wish is to share my favourite stuff with people from all around the world. Keep your fingers crossed for me, because I'm not good at being systematic!
Drodzy Czytelnicy, jeszcze nie umarłam! Nie odzywałam się do Was od końca lipca. Zaniedbałam bloga, który na początku maja był dla mnie znakomitym środkiem do dzielenia się z Wami wszystkim, co przykuwa moją uwagę i zdobywa moje serce (dotychczas była tutaj mowa tylko o muzyce). Wielokrotnie przymierzałam się do napisania tutaj kilku słów. Chciałam nawet napisać krótki tekst (chociaż, jak już zauważyliście, moje krótkie teksty okazują się nieznośnie długie) o pewnej sytuacji w polskim żużlu (tak, nie tylko żyję muzyką, modą i książkami, motocykle też mnie pociągają). Ale zawsze znajdowałam jakąś wymówkę: nauka do egzaminów, praca, jakiś wyjazd, zmęczenie i inne. Źle, źle i jeszcze raz źle! Tak się nie robi. Oglądając statystyki po relacji z festiwalu w Oświęcimiu byłam zachwycona. Zakładając tego bloga na początku maja nie spodziewałam się, że już po dwóch miesiącach moje wpisy będą miały tyle wyświetleń. A potem zastosowałam swoją życiową zmorę - ucieczkę z zerwaniem jakiegokolwiek kontaktu. Po Wojciechownej nie zostało prawie żadnego śladu.
Dzisiaj rano zobaczyłam coś, co wywarło na mnie tak silne wrażenie, że pomimo ogromu pracy, jaki mnie czeka w najbliższych godzinach, postanowiłam zajrzeć do opuszczonego panelu Bloggera i podzielić się z Wami moimi wrażeniami. Tym razem nie o muzyce, ale o... nowej kolekcji Chanel. Używając jednego prostego zdania, powiem: jestem zachwycona. Po ostatnim pokazie Victoria's Secret, który tradycyjnie okazał się dla mnie zbieraniną kiczu i strojów pozbawionych dobrego smaku, przeniesienie się do paryskiego dwudziestolecia międzywojennego było natychmiastową teleportacją do raju. Mówię paryskie dwudziestolecie międzywojenne, bo tak najlepiej określić Mikołajkowy pokaz Chanel w luksusowym hotelu Ritz, który przez 35 lat pełnił rolę rezydencji samej Coco Chanel. Sławę hotel zawdzięcza nie tylko legendarnej projektantce i założycielce jednego z najsłynniejszych domów mody w historii. Przebywali w nim pisarze Marcel Proust i Ernest Hemingway, gwiazdy kina - Marlena Dietrich i Charlie Chaplin oraz inne postacie, wciąż cieszące się sławą. Wybór hotelu Ritz na miejsce zaprezentowania kolekcji Metries d'Art był nieprzypadkowy. Złożyła się na niego nie tylko ekskluzywność miejsca, ale przede wszystkim fakt, że mieszkała w nim Coco Chanel. Karl Lagerfeld, dyrektor artystyczny marki, na pokazy wybiera miejsca związane ze słynną projektantką. Wcześniejsze pokazy odbywały się m.in. w Edynburgu, Rzymie, Dallas, Salzburg.
Prezentowanie nowych kolekcji Chanel wyróżnia się jeszcze zaskakującą scenerią. Zdarzyło się już, że modelki chodziły przy książkowych regałach oraz na specjalnym lotnisku Chanel Airlines, a na paryskim Tygodniu Mody sceneria przypominała domek dla lalek.
marieclaire.ru
Tym razem modelki chodziły między stolikami, dając gościom doskonałą możliwość dokładnego przyjrzenia się kunsztownym strojom z najnowszej kolekcji. Ubrania nawiązujące do lat 20. i 30. ubiegłego stulecia oraz niemal królewskie wnętrze hotelu uczyniły z pokazu wehikuł czasu przenoszący widzów do pierwszych dekad istnienia Chanel.
Gama kolorów dominująca w kolekcji Metries d'Art została ograniczona do barw uznawanych za najbardziej stylowe i uniwersalne: biel (w odcieniu kości słoniowej), czerń i czerwień. Pojawiły się także akcenty złota i srebra, a dominujący motyw stanowiły kwiaty - kamelie i róże. Wśród prezentowanych strojów znalazły się damskie garnitury z luźnymi żakietami i spodniami z szerokimi nogawkami, dopasowane sukienki i żakiety z paskiem powyżej lub poniżej talii, obecny był także duch hiszpański - falbanki, szerokie rękawy, kwiaty we włosach. Karl Lagerfeld dopuścił akcenty z mody ulicznej - bomberki i pikowane żakiety, a także sweterki z motywem Wieży Eiffla. Moją uwagę najbardziej przykuły buty, które powtarzały się niemal w każdej stylizacji - białe oksfordki na niskim obcasie. Gdyby nie pokaz kolekcji Metries d'Art, nigdy nie pomyślałabym, że takie buty mogą stać się nieodłącznym elementem kilkudziesięciu stylizacji, harmonizując zarówno z ekskluzywną elegancją, jak i ze swobodą podpatrzoną na ulicach wielkich miast.
Na pokazie pojawiła się dawno nieobecna na wybiegach Cara Delevigne (chwała niebiosom, że nie wzięła udziału w ostatnim pokazie Victoria's Secret!), a wśród gości zasiadł Pharell Williams z zadziwiającym nakryciem głowy, przypominającym... jarmułkę. Lagerfeld wie, że diabeł tkwi w szczegółach, i to zapewne z tego powodu styliści polecili Pharellowi założenie białych butów, które razem z oksfordkami noszonymi przez modelki na hotelowym wybiegu przekazują nam następującą wiadomość: nie bójcie się nas! (ale jak nie bać się białych butów, jeśli przez 3/4 roku pada deszcz, a na ulicach piętrzą się góry błota...?)
Wybrałam kilkanaście strojów, które urzekły mnie najbardziej.
Dwie powyższe stylizacje najbardziej kojarzą mi się ze stylem Coco Chanel.
Przybliżenie na toczek, który podobnie jak białe buty okazał się istotnym szczegółem na pokazie nowej kolekcji Chanel:
A za kulisami było tak: (przy okazji możecie zobaczyć motyw Wieży Eiffla, o którym pisałam, a którego brakowało na wcześniejszych zdjęciach)
Na zakończenie postanowiłam zamieścić dwie stylizacje najlepsze z najlepszych. Dominują w nich ciemne odcienie, królujące również w mojej garderobie.
Wszystkie fotografie pochodzą z Elle, InStyle, Twittera Chanel oraz газета.ru.
Patrząc na powyższe stylizacje czuję wokół siebie zapach Chanel No. 5! Gratuluję całej ekipie Chanel przygotowującej kolekcję i pokaz za stworzenie niezwykłej atmosfery, której wiele cenionych marek niestety nie potrafi wykreować.
A jakie są Wasze wrażenia związane z nową kolekcją? Czy Chanel jest Waszym ulubionym domem mody?
Na zakończenie akcent muzyczny powiązany z modą. Niestety nie z Chanel, ale z Burberry.
Burberry zaprasza muzyków na pokazy swoich kolekcji oferując im nie tylko miejsce na widowni, ale także możliwość występu. Jednym z nich był Rhodes, o którego debiutanckim albumie Wishes pisałam w jednym z pierwszych postów. Oberzyjcie występ i rozkoszujcie się jego anielskim śpiewem! :)
Nie znalazłam w sieci żadnego zdjęcia artystki, o której mowa w poście, dlatego poszperałam w swojej własnej galerii, aby wybrać zdjęcie pasujące do tworzonej przez nią muzyki. Jej muzyka to, jak widzicie w tytule, błogi spokój. Powyższe zdjęcie wykonałam w Puszczykowie koło Poznania. To wyjątkowe miejsce odwiedzam od wczesnego dzieciństwa i utożsamiam je z harmonią, naturalną aurą spokoju, co również charakteryzuje muzykę opisywanej poniżej artystki.
Nic nie piszę - moja niesłowność i brak regularnego pisania chyba nikogo nie dziwi. Mogłoby się wydawać, że dysponując wolnym czasem niemal od poniedziałku do piątku nic nie stoi na przeszkodzie, aby pisać przynajmniej raz w tygodniu. Ale przeszkoda jest - brakuje mi inspiracji do pisania, czegoś wstrząsającego, co sprawi, że nie będę mogła położyć się spać dopóki o tym nie napiszę. I nareszcie coś mną wstrząsnęło.
Było to w nocy. Miałam już wyłączyć laptopa, ale zobaczyłam post Fismolla z nagraniem jego siostry. Zmęczenie po prawie dwudziestu przepracowanych godzinach w weekend, cicha letnia noc... co chciałabym usłyszeć? Coś idealnie współgrającego z nastrojem owej cichej letniej nocy.W ciągu dnia z moich głośników i słuchawek zazwyczaj leci muzyka Queen, szczególnie utwory z początku ich kariery, ale w walce ze zmęczeniem słuchanie takich kawałków jak Seven Seas of Rhye nie okazuje się skuteczną metodą. Сzego więc duszy potrzeba? Harmonii. Wyciszenia. Oczyszczenia - ze stresu, zmęczenia, zgryzoty, wyścigu dni powszednich. O tym, że kompozycje Fismolla pomagają osiągnąć stan błogiego spokoju wiadomo nie od dzisiaj. Przypisanie tej cechy muzyce jego siostry, która dopiero stawia pierwsze kroki w muzycznym świecie, też nikogo nie zdziwi. Nosząc nazwisko Glensk nie można ani zanudzać ani szkodliwie wpływać na umysł słuchacza. Odkrycie stanowi natomiast profesjonalizm, z którym joan (właściwie Joanna Glensk) skomponowała utwór So Shy. Po przesłuchaniu piosenki poczułam, że nie mogę jeszcze o niej napisać. Tradycyjnie odjęło mi mowę. Pozytywnie nacechowane przymiotniki są zbyt pospolite, aby oddać niezachwiany spokój płynący z kompozycji tej młodej poznanianki.
W sieci znajdziemy setki wykonawców nagrywających z pozoru podobne chilloutowe utwory, utrzymane w, że tak to określę, ascetycznym stylu. Ugrupowań tworzących muzykę mającą za zadanie kojąco wpłynąć na słuchacza powstało zdecydowanie za wiele i powielane schematy wcale nie zabierają znużenia, ale je powiększają. Wspomniani wykonawcy stale nagrywają identyczne kompozycje, różnice stanowi jedynie nazwa zespołu i tytuły piosenek. Wokal, jeśli męski, to powiela Jamesa Vincenta McMorrowa, a jeśli kobiecy, to obowiązkowo musi brzmieć łagodnie, a nawet przesłodko, co czasami staje się nie do wytrzymania (a skoro staje się nie do wytrzymania, to zamienia się w zaprzeczenie uspokajającej roli muzyki zespołu). W kwestii warstwy instrumentalnej to, jeśli nie ma gitary akustycznej lub klawiszy, występuje wyłącznie elektronika rodem z kanału na YT Electro Pose. Oto, co mnie irytuje - nadmiar wykonawców brzmiących identycznie, tak że jednego nie da się odróżnić od drugiego, bowiem nie maja oni żadnych cech indywidualnych. Jedyne, co cechuje tych małpujących od siebie wykonawców, to bycie jednym z wielu szarych, nie mających nic ciekawego do przekazania artystów (to słowo musi być koniecznie napisane w cudzysłowie lub kursywą).
Na szczęście istnieją artyści z powołania, którzy pomimo otagowania na YT, last.fm i innych portalach słowami chillout i dream pop, nie szepczą do mikrofonu i nie powielają tego relaksacyjnego brzmienia, dominującego na YT w filmach ze zdjęciami zachodzącego słońca i innych przerobionych przy użyciu Instagramowych filtrów. Taką artystką z prawdziwego zdarzenia jest właśnie joan. Żeby dojść do takiego wniosku nie trzeba słuchać utworu So Shy kilka razy. Wystarczy niecała minuta, aby przekonać się o wrażliwości tej młodej kobiety. Jeśli konieczne jest wyznaczenie jakiegoś punktu odniesienia, porównania jej głosu do czegoś innego, przyjmijmy, że będą to wszystkie zjawiska i chwile kojarzące się nam z idealnym spokojem. Na przykład stąpanie boso po chłodnym piasku wybrzeża, które widzimy w teledysku. Ów delikatny i spokojny głos Joanny w połączeniu ze skromną warstwą instrumentalną kreują harmonię, wymazującą z umysłu słuchacza wszelkie lęki i wątpliwości, o czym zresztą mowa na początku utworu (I wanna cut your stress, I wanna cut your doubts, be brave, man).
Nie wyobrażam sobie, aby joan kiedykolwiek występowała w małych pubach i klubach, gdzie ludzie będą tłoczyć się przy kuflach piwa i zatruwać swoje płuca papierosowym dymem. Nie, to do niej zdecydowanie nie pasuje. Siostra Fismolla powinna grać u brzegu morza, w które wpada zachodzące słońce, a jeśli nie tam, to na leśnej polanie. Jej wrażliwość nie nadaje się na tradycyjne sceny.
Po przesłuchaniu So Shy nabierzecie przekonania, że Joanna i Arkadiusz to rodzeństwo, które rozumie się bez słów. I oczywiście utalentowane, bardzo utalentowane.
White Lies - trio z Londynu, do którego mam ogromny sentyment. Z muzyką panów z Wysp zetknęłam się jeszcze w gimnazjum i za sprawą ich brzmienia inspirowanego latami 80. zaznajomiłam się z kultowymi grupami, między innymi z Talk Talk, Echo & the Bunnymen, Joy Division, New Order i wieloma innymi. Doskonale pamiętam jak bardzo zależało mi na pójściu na koncert White Lies. Byłam jeszcze za młoda, by znaleźć możliwość dorobienia sobie paru groszy na bilet, dlatego odkładałam dosłownie każdą złotówkę, żeby móc ich zobaczyć. Może przez ten sentyment trudno zabrać mi krytyczny głos w sprawie ich twórczości. Ale pozwólcie, że spróbuję się przełamać.
Czy wydanie nowego albumu wiąże się z wprowadzeniem czegoś nowego do swojej muzyki? Niekoniecznie, ale oczekuje się, aby nowe piosenki nie były zwykłą kontynuacją poprzedniego krążka, a rozwinięciem, uzupełnieniem o coś więcej niż liczbę kolejnych podobnych dziesięciu czy dwunastu utworów. W przypadku White Lies każdy pojedynczy album jest specyficzny, charakteryzuje się inną stylistką niż jego poprzednik. Debiutancki To Lose My Life porównywano do grup takich jak Interpol, Editors, które z kolei kształtowały się pod wpływem między innymi wspomnianego Joy Division. Jeśli już trzeba znaleźć jakiś punkt odniesienia, posunąć się do szufladkowania, to zgodzę się, to prawda, pierwsza płyta McVeigha, Cave'a i Lawrence-Browna ma najwięcej wspólnego z przedstawicielami nurtu post-punk revival. Drugi zbiór kompozycji, Ritual, nazwałabym najbardziej eksperymentalnym albumem grupy. Znajdziemy na nim dłuższe, bardziej rozbudowane utwory jak Turn the Bells, Peace & Quiet czy Come Down. Do końca epoki Ritual White Lies byli kojarzeni ze smutnymi młodzieńcami w czarnych koszulach. Później przyszedł czas na więcej energii i optymizmu, czyli Big TV. Inspiracje brzmieniem lat 80. wciąż pozostały na pierwszym planie, jednak nikt nie mógł zarzucić panom z Londynu podążania szlakiem Interpolu czy Editors, a tym bardziej Joy Division. Z trzeciego krążka najbardziej rozpoznawalne są single There Goes Our Love Again oraz First Time Caller. Później nastąpiła długa przerwa, okres ciszy, w czasie którego nie było wiadomo co stało się z zespołem. Pojawiały się solowe kompozycje basisty i tekściarza Charlesa Cave'a, o których możecie przeczytać w jednym z postów na blogu, ale o czwartej płycie White Lies wiadomo było tylko tyle, że powstaje, a kiedy będzie i co na niej się znajdzie (pomijając fakt, że będą to nowe piosenki) nie wiedział nikt aż do pewnego momentu w połowie czerwca, kiedy zapowiedziany został nowy kawałek. Take It Out On Me zwiastujące album Friends opublikowali, zgodnie z obietnicą, w serwisach streamingowych. Jeden utwór to stanowczo za mało, aby ocenić nowy album, ale można pogdybać o tym, co usłyszmy w październiku. Pozwólcie, że spróbuję.
Take It Out On Me zaczyna się od brzmienia syntezatorów, w które wchodzi perkusja i bas. Od pierwszych sekund słyszmy energię w stylu Big TV. Zwrotka i refren tylko to potwierdzają - są chwytliwe, łatwo je zapamiętać jak There Goes Our Love Again, Be Your Man, Mother Tongue czy First Time Caller. Od sukcesu Bigger Than Us White Lies wiedzą, że jednym ze sposobów na przebój jest wielokrotnie powtarzany refren. Ów patent został wykorzystany również w przypadku nowego singla. Co się tyczy wokalu McVeigha - zastrzeżeń mieć nie można, jest niezmiennie niski i rozpoznawalny. Skoro Take It Out On Me jest przebojowe i melodyjne, to w czym tkwi problem? W tym, że jako utwór promujący nowy album nie wywołuje takiego wrażenia jak single zapowiadające poprzednie płyty. Brzmi dynamicznie, szybko zapisuje się w pamięci, ale nie widać żadnych nowych inspiracji, żadnych nowych ścieżek, do czego White Lies już nas przyzwyczaili, przynajmniej mnie. Przywykłam do tego, że każdy ich krążek przypomina film, układa się w określoną historię o specyficznym charakterze, która w przyszłości nie zostanie więcej razy powielona. Take It Out On Me pozostawia niedosyt, wrażenie, że przynależy do Big TV, że jest jego kontynuacją, a nie zapowiedzią krążka Friends. Mam nadzieję, że się mylę i czwarta płyta White Lies zaowocuje nowymi historiami o niepowtarzalnym charakterze.
Eliot Lee Hazel
White Lies - London-based trio that I have a certain affection with. I stumbled upon their songs in lower secondary school and it was them who made me get familiar with the legendary bands, among which are Talk Talk, Echo & the Bunnymen, Joy Division and many others. I have a great recollection of my desire to go to their first concert in my hometown. I was too young then to get a possibility to earn some money, that's why I saved literally every penny to be able to buy the ticket. It may be the sentiment that hinders me from talking critically about their work. But let me try.
Should every single new album introduce something new to the band's music? Not really, but it is expected to be more than a usual extension of the previous album, to be its development, providing us with something more than just another similar ten or twelve new songs. Everyone who has ever listened to all the three White Lies albums should agree that each of them is specific and can be characterised as different from its predecessor. Their debut To Lose My Life is often compared to bands such as Editors, Interpol, which developed under the influence of Joy Division. If it is necessary to find some benchmark, to pigeonhole To Lose My Life, I'll agree that it is the closest of all the three albums to the mentioned above representatives of post-punk revival. The second colletion of songs Ritual can be described as the most experimental one, containing longer, elaborate compositions such as Turn the Bells, Peace & Quiet and Come Down. Till the end of Ritual age White Lies were usually associated with sad young men in black shirts. The next era - the era of Big TV - brought more energy and optimism. Although the sound of the 80's was still in the foreground, no one could accuse the trio of following the paths of Editors and Interpol and therefore it couldn't be compared to Joy Division either. Big TV is best known for the promotional singles There Goes Our Love Again and First Time Caller. And what came later was the period of silence during which nobody knew what was going on with the band. Charles Cave, White Lies bassist and songwriter, released a few solo songs (which I described here some time ago), but the case of the fourth album remained a secret. All what was known was that it was being recorded but nobody knew what would appear on it (apart from the certain fact that it would contain new songs). The comeback of White Lies finally happened in the middle of June. McVeigh, Cave and Lawrence-Brown revealed that the album Friends is going to be released in October and, to fulfill the desires of fans, they published a new song Take It Out On Me in streaming services. Of course one song is insuficient to rate the new album, but on the basis of it we can try to predict what it will sound like.
Take It Out On Me starts with synths followed by drums and bass. From the first seconds we hear the energy of Big TV, and this similarity is proved by the opening stanza and the chorus. They are catchy and can be easily remembered like There Goes Our Love Again, Be Your Man, Mother Tongue and First Time Caller. It seems that after the huge popularity of Bigger Than Us White Lies discovered one of the recipes for success - repeating chorus multiple times. That method was used in Take it Out On Me too. As to McVeigh's vocal there's nothing to be dissatisfied with - it is low and can be identified only with White Lies. So if Take It Out On Me is catchy and melodic, is there anything wrong? As the promo single, it does not create the impression as the songs heralding the previous albums. It sounds dynamic, one can't get it out of their head, but neither new inspirations nor new paths can be heard. I can't call it disappointing, what I would like to emphasize is the fact that we got used to getting new stories (at least I got used to it) from White Lies. Each of their albums reminds us of a film plot, each of the stories is specific and won't appear on the next album. Take It Out On Me leaves me wanting more, it creates the impression of belonging to Big TV, the impression of being its sequel, it does not seem to herald the fourth album Friends. I wish I was wrong, I hope Friends will provide us with another unique stories.
Od tegorocznej edycji Life Festival
Oświecim mijają właśnie dwa tygodnie, a ja dopiero teraz zabieram
głos. Przygniótł mnie ciężar życia codziennego, zwalił z nóg
do tego stopnia, że nie mogłam nawet usiąść i pomyśleć o
koncercie, o którym wcześniej jedynie marzyłam. Nie zdążyłam
także lepiej zaznajomić się z twórczością wykonawców, którzy
pojawili się na scenie w drugi dzień festiwalu. A jest z czym się
zaznajamiać – to muzycy, obok których przejść obojętnie nie
można. Chyba że komuś słoń nadepnął na ucho.
Przedostatnia niedziela czerwca
przypadła w sam środek fali wczesnoletniego żaru. Na oświęcimskim
stadionie, jak zresztą na każdym, nie ma ani jednego drzewa, nie ma
gdzie skryć się przed słońcem. Moim jedynym ratunkiem był
kapelusz i zimny Red Bull. Szybko jednak okazało się, że nie ma
się czym martwić – scena dostarczała takiej atmosfery, że żadne
warunki atmosferyczne, czy to pustynna gorączka czy kataklizm w
postaci burzy z piorunami i wichury, nie są w stanie zepsuć
idyllicznej aury.
Nie zdążyłam na występ Electro
Pyramid, zaś koncertu Humam Ammari widziałam jedynie fragment,
dlatego o tych wykonawcach nie mogę nic powiedzieć. Ale nareszcie
miałam okazję usłyszeć na żywo Taco Hemingway'a, który w naszym
rodzimym przemyśle muzycznym trochę namieszał i zasłynął przede
wszystkim jako głos młodego pokolenia. Taco nie owija w bawełnę,
śpiewa o polskiej codzienności, przedstawiając ją taką jaka jest
dla większości młodych Polaków – zgubna i niepewna, w której
rozwój osobisty to pojęcie abstrakcyjne. Widać to m.in. w utworach
6 zer i Następna
stacja, których nie zabrakło w
repertuarze przygotowanym na występ w Oświęcimiu. Nie można
powiedzieć, że był to występ zjawiskowy, bowiem na scenie był
tylko Taco i pan ze sprzętem (Apple oczywiście pozycją obowiązkową), ale nie można też
powiedzieć, że był to występ nieciekawy. Odkąd Taco Hemingway
odniósł sukces, chciałam usłyszeć jego muzykę na żywo właśnie
w takiej scenerii jak na Stadionie MOSiR – środek lata, upał,
ludzie siedzący na trawie z piwem w plastikowych kubkach. Brakowało
tylko wody, plaży, leżaków i stolików z palet. Zauroczyła mnie
swoboda Taco, dla którego występ na LFO niewątpliwie do
najłatwiejszych nie należał. Dlaczego? Wyobraźcie sobie, że
macie wyjść na scenę i zagrać przed tysiącami ludzi czekających
na legendarny zespół. Wszyscy czekają na legendę, a wykonawców
pojawiających się przed nimi traktują jako kolejny punkt programu,
który trzeba odhaczyć i znieść cierpliwie, żeby dotrwać do
gwiazdy głównej. Pierwsza myśl muzyka znajdującego się w
położeniu Taco Hemingway'a mogłaby być następująca: cholera,
po co mam wyjść na scenę? I tak nikt nie będzie zainteresowany.
Wszyscy czekają na Queen. Na
szczęście Taco nie uległ pesymizmowi i wyszedł na scenę, dzięki
czemu z pewnością zdobył sobie nowych sympatyków, na przykład
mnie. Już to powiedziałam, ale nie zaszkodzi mi wspomnieć raz
jeszcze: urzekła mnie jego swoboda, spontaniczność i szczerość,
kiedy pod koniec występu powiedział: Wiem, że czekacie
na Queen, ale efekt został osiągnięty – zobaczyłem kilka osób
w koszulkach Queen podrygujących do moich piosenek.
Za takie podejście do występu przed legendą rocka należy
odnotować plus.
Po
zejściu Taco Hemingway'a ze sceny przyszedł czas na dwie grupy, o
których istnieniu nigdy nie słyszałam i w naszym zachodnim świecie
nie ma w tym nic dziwnego. Z bólem serca przyznaję, że prawie nikt
nie interesuje się muzyką z Bałkanów i Izraela. Jest czego
żałować: wiele zespołów z południa i wschodu ma do zaoferowania
niepowtarzalne brzmienie, które jest połączeniem wpływów
zachodnich i muzyki rodzimej. Takie zestawienie wcale nie musi być
kiczowate i pstrokate – Jeremy? oraz Ninet Tayeb są dowodem na to,
że można stworzyć kompozycje wprawiające w pozytywne zaskoczenie.
Trzymając się chronologii, zacznę od Jeremy?, których media
zaszufladkowały jako bałkański zespół (…) którego
muzyka porównywana jest z brzmieniem Kings of Leon czy Editors.
Inspiracje tymi formacjami rzeczywiście można usłyszeć w takich
utworach jak Too Wrong to Get it Right czy
King Kong, brzmiący
podobnie jak Sugar
Editors,
jeśli już trzeba znaleźć jakiś punkt odniesienia. Kiedy
zobaczyłam długowłosego wokalistę w ciemnych okularach i czarnym
żakiecie, pomyślałam, jak to już nasza ludzka natura lubi dążyć
do uogólnień, pewnie jakiś drugorzędny rock, a lider kreuje się
na gwiazdę. Oczywiście byłam w wielkim błędzie, gdyby było
inaczej, nie pisałabym o tym. Panowie Mustafov, Kolev, Vatev i Bonev
przywitali polską publiczność energicznymi rockowymi kawałkami,
którym nie można było zarzucić drugorzędności
czy jak kto woli prowincjonalności.
Jeremy?
od pierwszych minut występu na Life Festival pokazali klasę i kiedy
później przeczytałam, że sam Brian May i Roger Taylor z Queen
zaprosili ich do zagrania przed ich koncertem w Polsce i w Bułgarii,
byłam już pewna, że to nie moja skłonność do idealizowania
ulubionej muzyki, ale, mówiąc potocznie, oczywista oczywistość.
Bułgarscy rockmani tworzą muzykę na wysokim poziomie, która brzmi
znakomicie nie tylko w wersji studyjnej. W Oświęcimiu podczas
jednej godziny ujawnili umiejętność do swobodnego przechodzenia od
ostrego gitarowego grania, podskakiwania na scenie, ściągania
koszulki na scenie i wygibasów
z gitarą do ballad, nastroju melancholii i wyciszenia emocjonalnej
burzy. Na nudę i jednorodność nie można było narzekać: frontman
Jeremy?, Ersin Mustafov, przejął scenę jak przywódca rockowej
kapeli z prawdziwego zdarzenia – dużo się ruszał, zrzucał z
siebie garderobę, aż w końcu położył się na scenie. Jak
przystało na rockmana z krwi i kości, a przede wszystkim rockmana z
bułgarskim żywiołem we krwi, oprócz dynamizmu Mustafov zachował
dobry, mocny wokal. Naszym braciom Słowianom z południa nie mam nic
do zarzucenia. Taki koncert rockowy, podczas którego energia
współgra z talentem, to czysta przyjemność, dlatego liczę na to,
że zauważy ich Jurek Owsiak i zaprosi na Woodstock.
Od
występu żywiołowych Bułgarów utwierdziłam się w przekonaniu,
że do zamknięcia bram oświęcimskiego stadionu witalność nie
opuści miejsca imprezy i głupotą byłoby narzekać na brak wrażeń
i niski poziom festiwalu. Pojawienie się na scenie kolejnych
artystów, mianowicie Ninet Tayeb ze swoim zespołem, okazało się
prawowitą kontynuacją bułgarskiej energii i uzupełnieniem jej o
pierwiastek izraelski. Od zespołu z Izraela oczekiwałam stworzenia
niepowtarzalnej atmosfery, której doświadczyłam w 2014 na
koncercie wspomnianego w jednym z postów Idana Raichela. Nie
ukrywam, mam słabość do wschodniego brzmienia, do dźwięku
instrumentów, których niestety nie potrafię nazwać, bo nie jestem
specem w tej dziedzinie, moja fascynacja przekłada się jedynie na
rozpływanie się w tychże dźwiękach, bez zgłębiania się w
wiedzę teoretyczną. Ale do rzeczy: czy Ninet Tayeb ze swoją ekipą
rozczarowali moje oczekiwania? Kiedy przed występem zapowiedziano,
że to grupa rockowa, czułam się rozczarowana. Pomyślałam: o nie,
nie będzie żydowskiej aury, wschodnich śpiewów, hebrajskiego
gardłowego 'ch' i pozostałych elementów, którymi rozkochał mnie
w sobie Raichel na Europejskim Stadionie Kultury. Po hebrajsku Ninet
nie śpiewała, ale żydowska aura i wschodnia maniera została
włączona do rockowego brzmienia. Pstrokacizna, kicz? Nie.
Wyobraźcie sobie Joan Jett z egzotyczną urodą i czerwonym pasmem
włosów, która swój hit I
Love Rock'n'Roll wzbogaca
o pierwiastek Bliskiego Wschodu, przejawiający się zarówno w
charyzmie, jak i w charakterystycznym dla tamtejszej kultury śpiewem,
trudnym do naśladowania, a także w rytmie i melodii utworów. Taka
właśnie jest Ninet i takie połączenia słychać w jej twórczości.
Muzycy z Izraela byli pierwszymi, którym udało się rozruszać
publiczność czekającą na występ Queen. Tak było m.in. podczas
Superstar –
utworu, w którym Ninet pokazała rockowy pazur, a cały zespół
dowiódł temu, że potrafi doskonale zestawić zachodni rock ze
swoją rodzimą kulturą. Jak można nie zachwycić się wschodnią
partią wplecioną w tę kompozycję? Ja bym nie potrafiła. Oprócz
własnych kompozycji artystka z Izraela postanowiła przedstawić
własną aranżację Crazy
Gnarlsa
Barkley'a i Purple
Rain
Prince'a. Podczas tego drugiego, przynajmniej takie było moje
odczucie, większość publiki zamilkła z zachwytu. W wykonanie
Purple Rain
Ninet
Tayeb włożyła całe serce, niesamowicie oddając emocje związane
z utworem, a także wzbogaciła go o wielokrotnie wspominaną w tym
akapicie wschodnią aurę. Zjawiskowość? Nie wiem czy to
odpowiednie słowo, ale trudno znaleźć inne, które mogłoby oddać
charakter występu grupy z Izraela. Byli to także pierwsi muzycy,
których wezwano do zagrania na bis. Przyjęcie, z jakim spotkali się
w Polsce, zaskoczyło ich, Ninet sama przyznała pod koniec występu,
że nie spodziewała się takiej reakcji. Ktokolwiek z organizatorów
wpadł na pomysł zaproszenia pani Tayeb z zespołem na Life
Festival, powinien dostać honorową odznakę za niezwykły wkład w
urozmaicenie życia Oświęcimia od prezydenta miasta.
Gdy
słońce chyliło się ku zachodowi, na scenie pojawiła się
pierwsza z zaproszonych legend rocka – grupa, której nie można
pominąć, mówiąc zarówno o polskiej muzyce gitarowej, jak i o
polskiej muzyce w ogóle. Ich przeboje, szczególnie Nie
płacz Ewka, Chcemy być sobą i
Autobiografia,
to utwory, które trwale zakorzeniły się w polskiej kulturze.
Przesadą nie będzie stwierdzenie, że fragmenty tekstów tychże
hitów zna każdy Polak już od wczesnego dzieciństwa. Ten zespół,
który stał się inspiracją dla wielu muzyków, to oczywiście
Perfect z unikatowym głosem Grzegorza Markowskiego. Myślicie, że w
wieku 62 lat nie można już władać sceną i tysiącami ludźmi?
Jeśli odpowiedź brzmi twierdząco, to tkwicie w ogromnym błędzie.
W tej kwestii wiek nie gra żadnej roli. Można być w sile wieku,
być przebojowym dwudziestolatkiem, a jednocześnie być
niewystarczająco charyzmatycznym, aby zjednać sobie publikę
liczącą tysiąc ludzi. Można być w podeszłym wieku, przekroczyć
sześćdziesiątkę i nadal być faworytem serc tysięcy osób.
Potwierdza to nie kto inny jak Grzegorz Markowski, długowłosy
rockman, który wciąż jest aktywny w świecie muzycznym i nie robi
tego dla powiększenia dochodów, ale z pasji, z miłości do muzyki.
Skąd to wiem? Powiedział mi? Nie, wystarczyło zobaczyć występ
grupy Perfect na Life Festival w Oświęcimiu, by przekonać się, że
Markowski czy Kozakiewicz żyją występami scenicznymi oraz
dzieleniem się muzyką i emocjami z publicznością. Tak jak Ninet
Tayeb rozruszała fanów Queen, tak Perfect sprawił, że fani
legendy światowego rocka zapomnieli o konieczności przeczekania
kolejnego koncertu i odhaczenia kolejnego punktu programu i dali się
ponieść zabawie przy największych przebojach polskiej muzyki
rockowej. Przy wspomnianych szlagierach Nie
płacz Ewka, Autobiografia, Chcemy być sobą oraz
Ale wkoło jest
wesoło czy
nadal świeżej piosence Wszystko
ma swój czas z
albumu Dadadam
trudno było znaleźć osobę stojącą sztywno jak kłoda, z
założonymi rękoma i grymasem na twarzy. Świadczy to tylko o
jednym: Perfect wie, że wszystko
ma swój czas i przychodzi kres na kres.
Muzycy czują, że ich kres jeszcze nie nadszedł, że wciąż mogą
stać na scenie i napełniać tysiące osób energią, jak i wlewać
w nich sentyment i wyciszenie. Markowski nie stoi przed mikrofonem
bez koszulki, te czasy już minęły, ale nie oznacza to, że jego
głos stracił siłę. O nie, tego nie można mu zarzucić. To
wokal-historia, a może nawet wokal-wino – z wiekiem dojrzewa i
doskonali się.
Ostatni
punkt programu odhaczony. Przez cztery występy trwała doskonała
zabawa, jednoczenie ludzi i kultur, Zachodu i Wschodu. Ale pomimo
charyzmy wykonawców, ich niepowtarzalnego stylu i nietuzinkowych
kompozycji w każdej przerwie wracała ta myśl – to już dzisiaj,
to już za kilka godzin, to już za półtorej godziny. Od tej myśli
nie szło się odpędzić, to było niemożliwe. Biorąc pod uwagę
datę ogłoszenia głównej gwiazdy drugiego dnia festiwalu, czekałam
na ów koncert 150 dni. Dodatkowo przez około 130 dni byłam niemal
pewna, że będę musiała pogodzić się z nieznośną koniecznością
pozostania w domu i zrezygnowania ze spełnienia mojego wielkiego
koncertowego marzenia. I w końcu nadszedł ten dzień. Wyolbrzymiam,
tak, wiem, lubię hiperbolizować w moich tekstach, taka moja
skłonność i już nic na to nie poradzę, dlatego pozwolę sobie
dodać coś jeszcze. Wciąż nie wierzę, że to stało się
naprawdę, że ten koncert się odbył i że ja na nim byłam. To był
występ niezapomniany. Czytając takie nacechowane emocjami zdania
wiecie już, że to relacja, w której nie kryję własnej
subiektywnej opinii, ale czy istnieją relacje obiektywne? Wątpliwe.
Możemy wyróżnić tylko dwa rodzaje relacji: czysto subiektywne i
subiektywne dążące do złudzenia obiektywizmu. Ale do rzeczy. Znów
odchodzę od głównego tematu, jeszcze chwila i relacja z festiwalu
przerodzi się w poemat dygresyjny.
W
kwietniu wybrałam się na koncert Adama Lamberta w Warszawie, który
opisałam w pierwszym poście na blogu. Na zakup biletu na ów występ
zdecydowałam się między innymi w wyniku mojej obawy, że nie będę
mogła pojechać na Queen + Adam Lambert w Oświęcimiu. Bardzo i to
bardzo ciekawiło mnie jak Lambert brzmi na żywo, czy rzeczywiście
jest talentem zasługującym na koncertowanie z Brianem May'em i
Rogerem Taylorem na jednej scenie, czy May nie przesadza, nazywając
go darem od
Boga.
W podsumowaniu przemyśleń dotyczących solowego występu Lamberta
napisałam następujące słowa: Kiedyś
wydawało mi się dziwne, że Adam Lambert dostał propozycję
występowania z Queen. Wydawało mi się, że Queen powinni postawić
na rockmana z prawdziwego zdarzenia, na frontmana niszowej gitarowej
kapeli z wokalem o szerokich możliwościach. Teraz nareszcie
rozumiem, dlaczego wybór padł na Adama. Wiadomo, że Mercury'ego
nie da się zastąpić. Ale żeby móc stanąć na jednej scenie z
Brianem May'em i Rogerem Taylorem, trzeba być pewnego rodzaju
muzycznym kameleonem. Przez ów pojęcie należy rozumieć
utalentowanego człowieka o niepowtarzalnym wokalu i niebanalnych
zdolnościach aktorskich, pozwalających mu na swobodne przechodzenie
z wolnych utworów do energicznych; ponadto muzyczny kameleon to
także ten, który pomimo sławy i pieniędzy potrafi szczerze się
uśmiechać i wyrażać zachwyt nad pozytywnym przyjęciem przez
publikę. Lambert jest muzycznym kameleonem i nawet jeśli nie jest
się zwolennikiem jego muzyki, warto zobaczyć go w akcji. Bo,
określając zwięźle dwoma słowami i kończąc ten słowotok, jest
niepowtarzalny.
Powiedziałam, że warto zobaczyć go w akcji. Dzisiaj dodam do tego
zdania dwa słowa – z
Queen. Warto
zobaczyć go w akcji z Queen.
Nie
będę nikogo zmuszać do pokochania Lamberta. Rozumiem sceptyczne
podejście fanów Queen do amerykańskiego muzyka, który ani nie
wygląda jak Freddie Mercury, ani nie brzmi jak Freddie Mercury, ani
nie nagrywa solowej muzyki w stylu Freddiego Mercury'ego. A do tego
niektórym może wydawać się kontrowersyjny: otwarcie przyznaje się
do bycia homoseksualistą, maluje paznokcie na czarno, zmienia kolor
włosów jak rękawiczki, a podczas występów potrafi przebrać się
cztery razy i założyć buty na obcasie. Pod nagraniami z występów,
zwłaszcza tymi pojawiającymi się na oficjalnym koncie zespołu na
YT, można zauważyć komentarze w stylu Freddie
przewraca się w grobie, Freddie nie chciałby dożyć tych czasów;
Ten pedał nie umie śpiewać; Freddie przynajmniej nie był gejem;
To chłopak z talent show i tam jest jego miejsce; Niech idzie
śpiewać na karaoke w pubie; Czy oni nie mogli znaleźć kogoś
lepszego? Przecież są setki lepszych wokalistów. I
tym podobne. Ale cieszy mnie fakt, że przeważają głosy pozytywne,
głosy podzielające opinie May'a i Taylora. Ponadto wielu fanów
Queen pisze komentarze, że przekonali się do Adama i ich zdaniem z
występu na występ prezentuje się coraz lepiej. A ja? Ja jestem
uzależniona od tego głosu. Poza tym Lambert to istne zwierze
sceniczne, muzyczny kameleon, który oprócz czystego wokalu i
umiejętnego śpiewania gra w czasie występu jak całkiem niezły
aktor. A skoro już się rozpływam w zachwycie nad Adamem, to dodam
jeszcze, że Paul Rodgers także jest posiadaczem dobrego wokalu,
który można wychwalać i słuchać go dniami i nocami, jednak w
trasie z Queen brakowało mu dwóch istotnych elementów: charyzmy i
zdolności aktorskich. Brak wystarczającego zapasu charyzmy ujawniał
się w takich utworach jak Another
One Bites the Dust. Posłuchajcie,
obejrzyjcie i może przyznacie mi rację, że to nie jest piosenka,
którą śpiewa się, żeby dobrze odśpiewać i zadowolić publikę
dobrym głosem. Adam zaś, według mnie, ten kawałek wykonuje
najlepiej z całego repertuaru, ulega jego dynamice i staje się jego
częścią. Jeśli te słowa zostaną przeczytane przez fanów Queen
pałających odrazą, a nawet nienawiścią do Adama Lamberta, nie
przeproszę za mój nadmiar zachwytu. Bo jestem święcie przekonana,
że nie ma za co przepraszać. Może on wam nie pasować jako
wokalista
odtwarzający kompozycje,
które śpiewał Mercury, ale nie możecie odmówić mu talentu i
obrzucać go obelgami w stylu pedał,
który maluje paznokcie.
Ale do rzeczy! Znowu odeszłam od pisania o występie Queen + Adam
Lambert na Life Festival w Oświęcimiu.
Ciemne
złowieszcze chmury zawisły nad oświęcimskim stadionem po występie
Jeremy?, ale nie zwiastowały wielkiej ulewy. Do 23 rzeczywiście
ulewy nie było. Ale równo o 23, wraz z oświetleniem na niebiesko
kurtyny z wizerunkiem logo zespołu, rozpoczęło się prawdziwe
oberwanie chmury. To nie był przyjemny deszcz nocy letniej, ale
potok wody wylewanej z niebiańskiego wiadra. I jak tutaj bawić się,
cieszyć się koncertem legendy rocka, koncertem wyczekiwanym 100,
150 dni, a może i 20 lat, a nawet całe życie? Przecież tak się
nie da. I co ja mam na przykład w takiej sytuacji powiedzieć, w
nocy poprzedzającej koncert położyłam się spać z włosami
pozawijanymi w koczki, żeby mieć ładną fryzurę, do tego
wykonałam eyelinerem grube czarne kreski, bez których nie wychodzę
nawet do sklepu, a włosy oczywiście spryskałam lakierem...
przecież wszystko się rozpadnie, rozpłynie, do tego długa czarna
suknia, która zmoczy się i przybierze postać podłużnego
płaskiego mopa do mycia parkietów, a kurtka ze skóry ekologicznej
prześmierdnie wilgocią i zgnilizną, o kapeluszu już nawet nie
wspomnę... I jak tutaj bawić się, cieszyć się koncertem legendy
rocka, koncertem wyczekiwanym 100, 150 dni, a może i 20 lat, a nawet
całe życie? Przecież tak się nie da. I znów powiem, że
oczywiście tkwiłam w błędzie, a gdyby było inaczej, gdybym miała
rację, gdyby moje obawy się sprawdziły, nie pisałabym o tym.
Niebieskie
światło rzucone na kurtynę z logo zespołu, a z nieba leci potok,
wodospad... godzina 23, to za chwilę się stanie, widać już ich
cienie, oni są tak blisko, oni są w tym samym miejscu, co ja, co
tam deszcz, co tam potok, wiadro z nieba i przeistaczanie się w
potwora z Loch Ness, kiedy kurtyna punktualnie opada i w odległości
paru metrów widzisz ich, ich, czyli tych, którzy przyczynili się
do powstania tych legendarnych utworów, którzy stali się
inspiracją dla milionów, którzy żyli, pracowali i grali z legendą – Freddiem Mercurym! A pośród nich
ten, który łączy pokolenia, który nie próbuje naśladować
Mercury'ego, ten, który jest utalentowaną bestią sceniczną. Tak,
to oni – Brian May, Roger Taylor na jednej scenie z Adamem
Lambertem, na scenie w Oświęcimiu, na jedynym koncercie w naszym
kraju! Różowe światło przeplata się z ostrą krwistą
czerwienią. Zabrzmiała znana gitara, fragment piosenki, której
słucham w kółko – One
Vision!
Adam Lambert pewnym krokiem idzie w samym centrum sceny, znów
wygląda kosmicznie – ma kosmiczne okulary i kurtkę przyozdobioną
niezliczoną ilością ćwieków. A obok niego on, słynny gitarzysta
nie do podrobienia – Brian May! Jest w nim tyle energii, ile w
Lambercie. Czy to możliwe, że za chwilę stuknie mu
siedemdziesiątka? Nie, to niemożliwe, ale przecież wszystko
ma swój czas i przychodzi kres na kres,
oni zatem też wiedzą, że ich kres jeszcze nie nadszedł. One
man, one goal, one mission, one vision! Kwiki
i okrzyki one
vision,
a Lambert pokazuje niedowiarkom, że potrafi zaśpiewać nie tylko
taneczne Ghost
Town,
ale również rockowe kawałki, także te najostrzejsze, jak Stone
Cold Crazy,
które za chwilę się pojawi. Razem z May'em cały czas chodzą po
scenie, podchodzą do siebie, są jak najlepsi przyjaciele. Z kolei
Taylor ze skupioną miną uderza w perkusję – to skupienie nie
zmienia się od lat, a siła wciąż jest ta sama. Jedyna zmiana to
siwa broda i siwe włosy – ale oczy i siła wciąż te same, co u
słodkiego blondyna z dawnych lat.
Pierwsza
część koncertu składa się z ostrzejszych utworów – One
Vision, Hammer to Fall, Seven Seas of Rhye, Stone Cold Crazy oraz
Fat
Bottomed Girls i
Another
One Bites the Dust.
Szczególnie podczas ostatnich trzech rusza się niemal wszystko (i
wtedy też Adam brzmi najlepiej) i nie wiadomo na czym zatrzymać
wzrok – Adam raz jest z lewej strony, za chwilę z prawej, Brian
przebiega raz tu, raz tam, za chwilę stojak od mikrofonu też gdzieś
frunie, a energii płynie tyle, że nie można stać jak kłoda,
trzeba się ruszyć i nawet jeśli nie zna się tekstu, to trzeba
sobie coś tam zanucić i trochę pofałszować pod nosem. A deszcz?
Tylko jacyś nudziarze z przodu trzymają parasol i denerwują
innych, bo zasłaniają im widok. Reszta jednak deszczu się nie boi
albo już w ogóle o nim nie pamięta. Tak trzymać!
Chwila
przerwy. Lambert wraca przyodziany w czarne piórka, czarne
spodnie-dzwony, całość dopełniają buty na wysokim obcasie.
Przyszedł czas na teatralną część koncertu, którą otwiera Play
the Game.
Początek utworu wydaje się być trudny do zaśpiewania, ale ten,
którego May nazywa darem
od Boga,
musi sobie poradzić i tak też się dzieje – Lambert stoi za
Taylorem i oprócz czystego wokalu zaczyna swoją grę sceniczną. Na
scenę wjeżdża czarny tron, jeśli ktoś śledzi nagrania z
występów Queen, to doskonale wie, co się święci – Killer
Queen
i Adam w roli rozkapryszonej damulki. Mimika jego twarzy zmienia się
średnio co sekundę, a głos ani trochę nie traci na aktorskiej
błazenadzie i wygibasach – to niezmiennie klarowny tenor.
Kolejnymi pozycjami w teatralnej części koncertu są Don't
Stop Me Now i
Somebody to Love, poprzedzone
Adamową przemową Ladies
and gentleman of Poland, who is here in love? izakończone
wokalnym popisem.
Trzecia
część to przejęcie sceny przez oryginalnych członków grupy,
Briana May'a i Rogera Taylora. Pierwszy z nich wykonał Love
of My Life, drugi
– It's
a Kind of Magic. Zgodnie z tradycją May nie powstrzymał się od wypowiedzenia kilku
słów po polsku (dobrze
tutaj wrócić, dobry wieczór Polsko)
wyciągnięcia selfie sticka i pstryknięcia pamiątkowego zdjęcia z
polską publicznością. Bez względu na stosunek fanów Queen do
Adama Lamberta, ta część koncertu była niewątpliwie jedyną,
która zjednoczyła wszystkich i miała najbardziej sentymentalny
charakter. Czuło się ducha Freddiego, szczególnie wtedy, kiedy
cały stadion rozświetlił się lampkami z telefonów podczas Love
of My Life,
czuło się obecność tego, bez którego Queen nie odniosłoby
takiego sukcesu. Muszę jeszcze dodać, że zarówno May, jak i
Taylor w tej części występu okazali się nie tylko znakomitymi
muzykami, ale i wokalistami. It's
a Kind of Magic w
wykonaniu Taylora ma osobliwy charakter z racji na jego zachrypnięty
rockowy głos. Tak świetnie się go słucha w roli wokalisty!
Przychodzi
jeszcze jedna szansa na usłyszenie śpiewającego Taylora – w
następnym kawałku z setlisty, którym jest Under
Pressure.
Tak jak wcześniej nie ulegało wątpliwościom, że Lambert i May
świetnie się dogadują niczym najlepsi przyjaciele, tak w Under
Pressure to
samo pokazał jego kontakt z Taylorem. Nie można od nich oderwać
wzroku ani słuchu, aż łezka się w oku kręci na myśl, że
oryginalni członkowie Queen znaleźli młodego człowieka, z którym
czują się na scenie jak ryba w wodzie.
Po
Crazy
Little Thing Called Love, I Want to Break Free i
I
Want it All przychodzi
pora na Who
Wants to Live Forever,
nastrojową, wypełnioną emocjami kompozycję, w której Adam także
doskonale się sprawdza, nie tylko za sprawą swojego wokalu, ale
również dzięki swojej zdolności wczuwania się w sens utworu,
odpłynięcia ze sceny do myśli, dzięki której powstał ów
poruszający tekst.
Atmosfera
wewnętrznego poruszenia przedłużyła się za sprawą rozbudowanej
partii gitarowej Briana May'a. To był moment, w którym cały
stadion należał do niego i do jego pasji – muzyki i kosmosu.
Scena przyjęła formę wszechświata – kosmiczne światło i May w
samym sercu scenicznego kosmosu na kilkumetrowym słupku. Tak potrafi
grać tylko on i był to najlepszy moment, żeby przekonać się, że
show
must go on (którego
na setliście paradoksalnie zabrakło).
Później
w stylu kameleona spokojny nastrój zamienia się w rockowe
szaleństwo przy Tie
Your Mother Down,
by znów zwolnić tempo przy fenomenalnym
Bohemian
Rhapsody,
jednym z najbardziej zjawiskowych i wpływowych utworów w historii
muzyki rockowej. To także piosenka, która otworzyła Lambertowi
drzwi do kariery – zaśpiewał ją na przesłuchaniu do American
Idol.
Dwa
najbardziej rozpoznawalne kawałki, wszechobecne w mediach, na
stadionach i w naszym życiu codziennym, wybrzmiały po Radio
Gaga. Mowa
oczywiście o We
Will Rock You i
We
Are the Champions.
Kiedy nadchodzi moment zagrania tychże utworów, można odnieść
wrażenie, że May i Taylor nie lubią rozstawać się ze sceną.
Gdyby czas nie gnał ich do innego miejsca na kolejny koncert, może
zostaliby kilka minut dłużej i zagrali coś jeszcze. Wiek i siwizna
nie skłoniły ich do myśli o pójściu na emeryturę i zerwaniu z
życiem w trasie. Ci panowie wciąż czują się młodzi duchem, w
ich żyłach wciąż płynie energia jak w niedoścignionym brzmieniu We
Will Rock You i
to niewątpliwie skłoniło ich do poszukania charyzmatycznego
wokalisty, który pomoże im zachować młodość do końca. Nie
dziwię się, że nazywają Adama Lamberta darem. Istnieją setki i
tysiące utalentowanych wokalistów, ale nie każdy ma w sobie to
coś, czyli
nie każdy jest, jak już to ujęłam, scenicznym kameleonem. Lambert
łączy w sobie dobry wokal, umiejętności aktorskie i jeszcze jeden
istotny element – szacunek wobec oryginalnych członków. Chociaż
widzimy, że po scenie stąpa pewnym krokiem, wszędzie go pełno, to
nie odnosi się wrażenia, aby starał się przyćmić May'a i
Taylora. Jest raczej odwrotnie: ustępuje im, jakby obawiał się
posądzenia o przywłaszczenie sobie utworów, których nie napisał
i sceny, którą należy dzielić z tymi, którzy te utwory napisali.
Za dużo już powiedziałam, ale pozwolę sobie powiedzieć coś
jeszcze: show must go on, czy ktoś tego chce czy nie.