Po raz drugi mam możliwość urozmaicenia posta zdjęciami mojego autorstwa (niestety tym razem komórkowymi, nie miałam możliwości przemycenia aparatu).
Wydaje mi się, że plus minus dziesięć lat temu noszenie rozmiarów
XL i większych nie było tak negatywnie przyjmowane jak w ciągu
ostatnich kilkunastu miesięcy. Zdrowy tryb życia, w tym siłownia,
bieganie i dbanie o odpowiednią dietę, niezupełnie przyjęło się
jako pozytywna moda. Proszę nie myśleć, że krytykuję wysyp
siłowni w każdym dużym mieście i tysiące instruktażowych nagrań
na YouTube z ćwiczeniami, jednak często odnoszę wrażenie, że z
beztroskiego stołowania się w restauracjach typu fast food
nastąpiło gwałtowne przejście do obsesyjnego dbania o swoją
figurę. A jeśli ktoś ma jakieś fałdki na brzuchu, to szybko
zostanie mu to wytknięte. Dlaczego nie ćwiczysz?, zapytają pretensjonalnym tonem. Bloggerzy zaś powiedzą, że jeśli masz
zbędne kilogramy, to dlatego, że jesteś zbyt słaby, by podjąć
wyzwanie, jakim jest zakup karnetu na siłkę, umożliwiający
przeobrażenie swojego ciała na lepsze od ciała Dyskobola
Myrona. A w showbiznesie posiadanie zbędnych kilogramów może
przekreślić utalentowanego człowieka jeszcze na progu drzwi do
kariery. Podobnie jest z mediami. Kąśliwe portale i magazyny z
wielką satysfakcją podkreślają rozmiary Adele i innych podobnych
sław. Przyjęło się przecież, że celebrytki muszą mieć figurę
Kendall Jenner, a mężczyźni powinni co najmniej nadawać się na
Jamesa Bonda. Ale po co ja o tym wszystkim piszę?
Nie
potrafię zgrabnie pisać, więc tym niezgrabnym wstępem o
niezręczności bycia niezgrabnym w świecie muzyki, kina i innych
form rozrywki chciałam zwrócić Waszą uwagę na to, że pomimo
tuszy nie trzeba siedzieć w niszy. Chciałam po prostu podkreślić,
że nadwaga nie powinna przekreślać człowieka na starcie. Jeśli
jesteś utalentowany, możesz ważyć dwieście kilogramów i odnieść
sukces. Jeśli nie będziesz przejmować się swoim wyglądem,
niewykluczone, że tak jak w przypadku Adele dodatkowe kilogramy
okażą się nie powodem do kompromitacji i drwin, a Twoim znakiem
rozpoznawczym – będziesz wzorem dla tych, którzy wstydzą się
swojego ciała. Pokażesz im, że to, co zewnętrzne, wcale nie jest
najważniejsze.
Chciałabym
móc mówić wprost. Ciągle mam jednak w głowie słowa Gombrowicza
o tworzeniu jakichkolwiek tekstów: siadasz do pisania z określoną
koncepcją, jednak już po napisaniu pierwszego zdania tekst zaczyna
pisać się jakby sam, bez Twojej wcześniejszej koncepcji. Jedno
zdanie rodzi kolejne zdanie i często staje się tak, że to, co
napiszemy, ma się nijak do naszej pierwotnej koncepcji. Ale po co ta
dygresja?
Dość
już owijania w bawełnę i mówienia dziwacznym językiem. Teraz
powiem wprost: Rag'n'Bone Man, twórca hitu Human, zagrał
w minioną niedzielę w warszawskiej Progresji. To właśnie do tego
pana z Wysp Brytyjskich odnosi się mój niezgrabny wstęp.
Rag'n'Bone
Man to kolejny dowód na to, że można odnieść sukces na rynku
muzycznym i zahaczyć o mainstreamowe stacje radiowe nie posiadając
wyglądu ratownika ze Słonecznego patrolu.
Singiel Human, promujący
album o tym samym tytule, pojawił się nie tylko w rozgłośniach
promujących muzykę alternatywną, ale również w Radiu Eska,
4FunTV, RMF MAXX i tym podobnych. Co więcej, Rory Graham (tak nazywa
się Rag'n'Bone Man) pokazuje, że zdobycie popularności również
nie oznacza podjęcia gorączkowych starań zrzucenia kilogramów i
bycia fit. Zdobywszy
popularność i odniósłszy sukces można być sobą. Nie jest to
żadne odkrywcze spostrzeżenie, jednak wielu wykonawców często
zapomina o tym, że można pozostać tym, kim się było przed zaistnieniem w wielkim świecie, i zaczyna
ślepo podążać za trendami.
Wiecie
już, że Rag'n'Bone Man to twórca przeboju Human,
a także powiedziałam Wam, że to ten pan noszący ubrania w
rozmiarze XXL. Zasugerowałam też, że ów utalentowany Brytyjczyk
pozostał sobą, swojskim facetem z sąsiedztwa. I tutaj nareszcie
mogę zacząć opisywać jego koncert w warszawskim klubie Progresja,
który odbył się w minioną niedzielę.
Po
koncercie napisałam mojej koleżance, że koncert Rag'n'Bone Man nie
przypominał w niczym wielkiego wyprzedanego koncertu, ale spotkanie
w gronie znajomych, podczas którego jeden z obecnych wyciągnął
gitarę i zaczął umilać czas muzyką. Od pierwszych minut koncertu
było widać, że Rory Graham to właśnie taki swojski facet z
sąsiedztwa. Rag'n'Bone Man pojawił się na scenie punktualnie.
Wyszedł sam, wziął gitarę i zaśpiewał St. James
z EP-ki Bluestown.
Uśmiech na twarzy i wzruszenie polską publiką – pierwsze rzędy
trzymały kartki z napisem Welcome to Poland.
Progresja milczy – przy spokojnym bluesie raczej się nie śpiewa
razem z wykonawcą, szczególnie jeśli ma tak niepowtarzalny wokal
jak Rory Graham. Nie można było go zagłuszyć.
Po
pięknym hipnotyzującym St. James niekończące
się oklaski nie dawały Rory'emu możliwości wypowiedzenia
jakiegokolwiek słowa. Słowa zresztą były zbędne – jego
wzruszona twarz wyrażała więcej niż jakiekolwiek podziękowanie.
Po spokojnym bluesie przyszła pora na bardziej dynamiczny kawałek
Wolves z albumu Human.
Wtedy też kurtyna opadła i wyłoniła się ekipa koncertowa, która
razem z Rag'n'Bone Man mogła podziwiać kolejną akcję polskich
fanów – maski z wizerunkiem wilka.
Po
warszawskim koncercie muszę podkreślić, że Rory Graham posiada
wokal jeden na milion. To, co ten wielki człowiek wyczynia na żywo,
jest wręcz niemożliwe do opisania. Można odnieść wrażenie, że
klawisze, perkusja, gitara, bas i chórek stanowią jedynie tło dla
wielkości Rory'ego. To właśnie on, a raczej jego niezwykle silny
wokal, był na pierwszym planie przez większość koncertu. Można
go słuchać zarówno w wersji acapella (w takiej odsłonie
zaprezentował Die Easy pod
koniec występu), jak i w wersji z instrumentami – w obydwu
wariacjach brzmi niewiarygodnie dobrze. Co więcej, Rag'n'Bone Man
pozostaje skromny i to nie jego osobowość, nie jakakolwiek
scenografia, układy taneczne, ani nie jego komentarze pomiędzy
piosenkami są na pierwszym planie, a jego niezwykle silny głos.
Rory nie rezygnuje z kontaktu z publicznością – zachowuje szczery
uśmiech na twarzy przez cały występ, jest uprzejmy, spogląda na
publiczność z podziwem, czyta wszystkie banery, bierze od fanów
flagę, list w kopercie, a nawet... odpowiada na niecodzienną prośbę
fanki trzymającej baner z napisem Let me sing „Skin”
with you. Tak, wyobraźcie
sobie, że Rory podszedł do owej szczęściary z mikrofonem i
spełnił jej marzenie!
Nie
pamiętam czy kiedykolwiek byłam na dużym koncercie, na którym
panowałaby atmosfera kameralnego garden party, grilla w gronie dobrych znajomych i dobrej
muzyki. Nigdy nie widziałam takiej prostoty w człowieku, który
zdołał osiągnąć niemały sukces. Rag'n'Bone Man jest sobą w
każdym znaczeniu tego słowa – śpiewa tak, jak dyktuje mu serce,
zachowuje się tak, jak się w danej chwili czuje, i wygląda tak jak
mu wygodnie. Urzekła mnie naturalność i skromność tego
niezwykłego Brytyjczyka o niespotykanie wielkim głosie. Takich
artystów nam potrzeba. Tak jak potrzeba nam wyrafinowanych muzyków,
lubujących się w wyszukanych aranżacjach – zarówno dźwiękowych,
jak i sceniczno-kostiumowych, tak potrzeba nam artystów skromnych i
przyziemnych, niewiele różniących się od ludzi z naszego
sąsiedztwa. A to, co wyróżnia Rory'ego, to, jak już wielokrotnie
wspomniałam, jego głos – głos jak dzwon.
P.S. W osobnym poście opowiem Wam o supporcie, którym była czarująca Betti. Uznałam, że o takiej pani należy poświęcić więcej uwagi.
P.S. 2. Podobno czytelnicy lubią posty obrazkowe (przekonałam się o tym niedawno). Dla urozmaicenia 4 zdjęcia z mojej wycieczki do Warszawy:
Lubią bo szybciej się je "czyta" ;)
OdpowiedzUsuń