wtorek, 4 kwietnia 2017

Wyprzedane garden party, czyli Rag'n'Bone Man w warszawskiej Progresji

Po raz drugi mam możliwość urozmaicenia posta zdjęciami mojego autorstwa (niestety tym razem komórkowymi, nie miałam możliwości przemycenia aparatu).


Wydaje mi się, że plus minus dziesięć lat temu noszenie rozmiarów XL i większych nie było tak negatywnie przyjmowane jak w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Zdrowy tryb życia, w tym siłownia, bieganie i dbanie o odpowiednią dietę, niezupełnie przyjęło się jako pozytywna moda. Proszę nie myśleć, że krytykuję wysyp siłowni w każdym dużym mieście i tysiące instruktażowych nagrań na YouTube z ćwiczeniami, jednak często odnoszę wrażenie, że z beztroskiego stołowania się w restauracjach typu fast food nastąpiło gwałtowne przejście do obsesyjnego dbania o swoją figurę. A jeśli ktoś ma jakieś fałdki na brzuchu, to szybko zostanie mu to wytknięte. Dlaczego nie ćwiczysz?, zapytają pretensjonalnym tonem. Bloggerzy zaś powiedzą, że jeśli masz zbędne kilogramy, to dlatego, że jesteś zbyt słaby, by podjąć wyzwanie, jakim jest zakup karnetu na siłkę, umożliwiający przeobrażenie swojego ciała na lepsze od ciała Dyskobola Myrona. A w showbiznesie posiadanie zbędnych kilogramów może przekreślić utalentowanego człowieka jeszcze na progu drzwi do kariery. Podobnie jest z mediami. Kąśliwe portale i magazyny z wielką satysfakcją podkreślają rozmiary Adele i innych podobnych sław. Przyjęło się przecież, że celebrytki muszą mieć figurę Kendall Jenner, a mężczyźni powinni co najmniej nadawać się na Jamesa Bonda. Ale po co ja o tym wszystkim piszę?

Nie potrafię zgrabnie pisać, więc tym niezgrabnym wstępem o niezręczności bycia niezgrabnym w świecie muzyki, kina i innych form rozrywki chciałam zwrócić Waszą uwagę na to, że pomimo tuszy nie trzeba siedzieć w niszy. Chciałam po prostu podkreślić, że nadwaga nie powinna przekreślać człowieka na starcie. Jeśli jesteś utalentowany, możesz ważyć dwieście kilogramów i odnieść sukces. Jeśli nie będziesz przejmować się swoim wyglądem, niewykluczone, że tak jak w przypadku Adele dodatkowe kilogramy okażą się nie powodem do kompromitacji i drwin, a Twoim znakiem rozpoznawczym – będziesz wzorem dla tych, którzy wstydzą się swojego ciała. Pokażesz im, że to, co zewnętrzne, wcale nie jest najważniejsze.

Chciałabym móc mówić wprost. Ciągle mam jednak w głowie słowa Gombrowicza o tworzeniu jakichkolwiek tekstów: siadasz do pisania z określoną koncepcją, jednak już po napisaniu pierwszego zdania tekst zaczyna pisać się jakby sam, bez Twojej wcześniejszej koncepcji. Jedno zdanie rodzi kolejne zdanie i często staje się tak, że to, co napiszemy, ma się nijak do naszej pierwotnej koncepcji. Ale po co ta dygresja?

Dość już owijania w bawełnę i mówienia dziwacznym językiem. Teraz powiem wprost: Rag'n'Bone Man, twórca hitu Human, zagrał w minioną niedzielę w warszawskiej Progresji. To właśnie do tego pana z Wysp Brytyjskich odnosi się mój niezgrabny wstęp.




Rag'n'Bone Man to kolejny dowód na to, że można odnieść sukces na rynku muzycznym i zahaczyć o mainstreamowe stacje radiowe nie posiadając wyglądu ratownika ze Słonecznego patrolu. Singiel Human, promujący album o tym samym tytule, pojawił się nie tylko w rozgłośniach promujących muzykę alternatywną, ale również w Radiu Eska, 4FunTV, RMF MAXX i tym podobnych. Co więcej, Rory Graham (tak nazywa się Rag'n'Bone Man) pokazuje, że zdobycie popularności również nie oznacza podjęcia gorączkowych starań zrzucenia kilogramów i bycia fit. Zdobywszy popularność i odniósłszy sukces można być sobą. Nie jest to żadne odkrywcze spostrzeżenie, jednak wielu wykonawców często zapomina o tym, że można pozostać tym, kim się było przed zaistnieniem w wielkim świecie, i zaczyna ślepo podążać za trendami.

Wiecie już, że Rag'n'Bone Man to twórca przeboju Human, a także powiedziałam Wam, że to ten pan noszący ubrania w rozmiarze XXL. Zasugerowałam też, że ów utalentowany Brytyjczyk pozostał sobą, swojskim facetem z sąsiedztwa. I tutaj nareszcie mogę zacząć opisywać jego koncert w warszawskim klubie Progresja, który odbył się w minioną niedzielę.



Po koncercie napisałam mojej koleżance, że koncert Rag'n'Bone Man nie przypominał w niczym wielkiego wyprzedanego koncertu, ale spotkanie w gronie znajomych, podczas którego jeden z obecnych wyciągnął gitarę i zaczął umilać czas muzyką. Od pierwszych minut koncertu było widać, że Rory Graham to właśnie taki swojski facet z sąsiedztwa. Rag'n'Bone Man pojawił się na scenie punktualnie. Wyszedł sam, wziął gitarę i zaśpiewał St. James z EP-ki Bluestown. Uśmiech na twarzy i wzruszenie polską publiką – pierwsze rzędy trzymały kartki z napisem Welcome to Poland. Progresja milczy – przy spokojnym bluesie raczej się nie śpiewa razem z wykonawcą, szczególnie jeśli ma tak niepowtarzalny wokal jak Rory Graham. Nie można było go zagłuszyć.




Po pięknym hipnotyzującym St. James niekończące się oklaski nie dawały Rory'emu możliwości wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa. Słowa zresztą były zbędne – jego wzruszona twarz wyrażała więcej niż jakiekolwiek podziękowanie. Po spokojnym bluesie przyszła pora na bardziej dynamiczny kawałek Wolves z albumu Human. Wtedy też kurtyna opadła i wyłoniła się ekipa koncertowa, która razem z Rag'n'Bone Man mogła podziwiać kolejną akcję polskich fanów – maski z wizerunkiem wilka.



Po warszawskim koncercie muszę podkreślić, że Rory Graham posiada wokal jeden na milion. To, co ten wielki człowiek wyczynia na żywo, jest wręcz niemożliwe do opisania. Można odnieść wrażenie, że klawisze, perkusja, gitara, bas i chórek stanowią jedynie tło dla wielkości Rory'ego. To właśnie on, a raczej jego niezwykle silny wokal, był na pierwszym planie przez większość koncertu. Można go słuchać zarówno w wersji acapella (w takiej odsłonie zaprezentował Die Easy pod koniec występu), jak i w wersji z instrumentami – w obydwu wariacjach brzmi niewiarygodnie dobrze. Co więcej, Rag'n'Bone Man pozostaje skromny i to nie jego osobowość, nie jakakolwiek scenografia, układy taneczne, ani nie jego komentarze pomiędzy piosenkami są na pierwszym planie, a jego niezwykle silny głos. Rory nie rezygnuje z kontaktu z publicznością – zachowuje szczery uśmiech na twarzy przez cały występ, jest uprzejmy, spogląda na publiczność z podziwem, czyta wszystkie banery, bierze od fanów flagę, list w kopercie, a nawet... odpowiada na niecodzienną prośbę fanki trzymającej baner z napisem Let me sing „Skin” with you. Tak, wyobraźcie sobie, że Rory podszedł do owej szczęściary z mikrofonem i spełnił jej marzenie!



Nie pamiętam czy kiedykolwiek byłam na dużym koncercie, na którym panowałaby atmosfera kameralnego garden party, grilla w gronie dobrych znajomych i dobrej muzyki. Nigdy nie widziałam takiej prostoty w człowieku, który zdołał osiągnąć niemały sukces. Rag'n'Bone Man jest sobą w każdym znaczeniu tego słowa – śpiewa tak, jak dyktuje mu serce, zachowuje się tak, jak się w danej chwili czuje, i wygląda tak jak mu wygodnie. Urzekła mnie naturalność i skromność tego niezwykłego Brytyjczyka o niespotykanie wielkim głosie. Takich artystów nam potrzeba. Tak jak potrzeba nam wyrafinowanych muzyków, lubujących się w wyszukanych aranżacjach – zarówno dźwiękowych, jak i sceniczno-kostiumowych, tak potrzeba nam artystów skromnych i przyziemnych, niewiele różniących się od ludzi z naszego sąsiedztwa. A to, co wyróżnia Rory'ego, to, jak już wielokrotnie wspomniałam, jego głos – głos jak dzwon.




P.S. W osobnym poście opowiem Wam o supporcie, którym była czarująca Betti. Uznałam, że o takiej pani należy poświęcić więcej uwagi.

P.S. 2. Podobno czytelnicy lubią posty obrazkowe (przekonałam się o tym niedawno). Dla urozmaicenia 4 zdjęcia z mojej wycieczki do Warszawy:





1 komentarz: